You are on: NIECOdziennik muzealny – Podróż śladami Krzysztofa Kluka z 1826 r. (cz. 1)

NIECOdziennik muzealny – Podróż śladami Krzysztofa Kluka z 1826 r. (cz. 1)

Szukaj

NIECOdziennik muzealny – Podróż śladami Krzysztofa Kluka z 1826 r. (cz. 1)

Tuesday
13
December
2022

Artykuły publikowane na łamach NIECOdziennika muzealnego wielokrotnie dowiodły, że dziewiętnastowieczna prasa zawiera wiele interesujących informacji dotyczących naszego regionu.
Dziś prezentujemy państwu kolejny dowód na potwierdzenie tej tezy.

W 1865 r. w „Opiekunie domowym” (nr 14, 17 i 18) opublikowano relację z podróży Franciszka Dmóchowskiego z 1826 r. Autor w trzydzieści lat po śmierci ks. Krzysztofa Kluka postanowił odwiedzić Ciechanowiec w poszukiwaniu relacji, wspomnień i pamiątek związanych z życiem sławnego przyrodnika. W trakcie podróży zawitał do gospodarstwa Adama Tymińskiego, który od ks. Kluka uczył się sadownictwa.

Co ciekawe tekst zawiera opisy drobnoszlacheckiego gospodarstwa, chaty, ogrodzenia, żywego inwentarza, sadu, pól i ogrodu we wsi Tymianki. Uwadze autora nie uszły nawet szczegóły związane z dietą domowników.
Z uwagi na długość tekstu podzielono go na dwie części.

Oprac. Eryk Kotkowicz, Kustosz w Dziale Historycznym

,,Krzysztof Kluk.

(wspomnienie z podróży odbytej po kraju).

Nad rzeką Nurcem, przy samej granicy powiatu Łomżyńskiego, w guberni Grodzieńskiej, leży prywatne miasteczko Ciechanowiec. W okolicy tej mieszkali i dotąd jeszcze mieszkają drobni właściciele rolni, zwani zagonową szlachtą, a tu i ówdzie pośród nich znajduje się większy majątek, którego właściciel uchodzi za magnata w mniemaniu swoich biednych sąsiadów. O Ciechanowcu niewiele powiedzieć można. Rzeczka Nurzec podziela je na dwie części. Jedna, na prawym brzegu zbudowania, czyli Nowe Miasto, należy do powiatu Łomżyńskiego, w guberni augustowskiej; druga na lewym, do powiatu belskiego w guberni grodzieńskiej i zowie się Starym Miastem. W tej to części jest kościół, przed którym stoi pomnik poświęcony pamiątce Krzysztofa Kluka, sławnego naturalisty naszego. Zresztą, Ciechanowiec wygląda jak każde nasze małe miasteczko. Na 1300 mieszkańców, jest 900 żydów i pięćdziesiąt osad rolniczych. Posiada kilkanaście kramów, kilkunastu rzemieślników i dwa lub trzy młyny. Miasteczko ciche, bezczynne przez cały tydzień, biedzi się trochę i ożywia w dni świąteczne i targowe, a pełne jest wrzawy i ruchu, kilka razy do roku, podczas jarmarków i odpustów.

W owym tedy spokojnym i ubogim Ciechanowcu był przed laty proboszczem ksiądz Krzysztof Kluk, nasz znakomity naturalista, autor książek o zwierzętach, roślinach i o rzeczach kopalnych. Jego dzieła są bardzo pożyteczne i ciekawe; za moich lat młodych uczono z nich historii naturalnej. Kluk opisywał porządnie, jasno i zwięźle wszystkie istoty żyjące i nieżyjące, które Bóg stworzył wszechmocą wolą i słowem swoim. Ogromna to była praca; ale czegóż nie dokaże człowiek, kiedy się jaką nauką albo przedsięwzięciem zajmie gorliwie i wytrwale? Przez długie lata, ksiądz Krzysztof Kluk pracował nad historią naturalną, lecz przytomnie nie zaniedbywał obowiązków powołania swojego; był przykładnym kapłanem, nabożeństwo odprawiał regularnie, nauczał lud z ambony w kościele, odwiedzał chorych, pomagał biednym. Posiadał więc powszechne poważanie, szacunek i miłość parafian swoich, okolicznej szlachty drobnej i bogatszych panów. Probostwo ciechanowieckie nie przynosiło wielkich intrat: ofiarowano księdzu Klukowi inne bogatsze, lecz on wolał przy tym pozostać, bo Ciechanowiec był jego miastem ojczystym, kochał więc jego mieszkańców jak swoją rodzinę. Miał serce szlachetne i dobroczynne, a jakim sposobem pomimo braku funduszów świadczył wielkie dobrodziejstwa, zobaczcie to w dalszym ciągu tego opowiadania*.

W roku 1826 pojechałem z Warszawy przez Siedlce, do Białegostoku. Było to w pierwszych dniach lipca. Wiecie, że nasz kraj rolniczy najpiękniejszą wtedy postać przybiera. Pola okryte zbożem, kołyszącym się jak fale morza, zieloność panująca w ogrodach i lasach, siano tylko co skoszone, przyjemną woń rozpościerające, trzody owiec i bydła odżywione na letnich pastwiskach, miły czynią widok. Lud wiejski rozweselony hojnym plonem bożym, ochoczo bierze się do sianokosu, a potem do żniwa. Nędza przednówkowa nie trapiła w owym czasie najuboższych wieśniaków, wszystko więc tchnęło swobodą i radością. Droga moja szła na miasteczka Sterdyń i Nur, przy którym to mieście miałem przeprawić się przez rzekę Bug, a potem na Ciechanowiec zdążać do Białegostoku.

Przypominałem sobie czcigodnego księdza Krzysztofa Kluka i bardzom się ucieszył, że będę mógł zobaczyć miejsce pamiętne jego urodzeniem i długoletnim pobytem. Dopiero lat trzydzieści upłynęło wówczas od śmierci księdza Kluka; spodziewałem się więc, że jeszcze znajdę ludzi, którzy go znali i usłyszę od nich wiadomość o jego trybie życia, charakterze i cichych cnotach. Przypadek posłużył mi nad nadspodziewanie i sprawdził przysłowie: „Niema tego złego co by na dobre nie wyszło.”

Jechałem własną furmanką: bo na bocznych drogach nie było ani koni pocztowych ani furmanów do najęcia; zatrzymałem się z godzinę w Nurze i zwiedziwszy tę mieścinę niegdyś stołeczną ziemi, od niego nurską zwanej, wyruszyłem do Ciechanowca około godziny siódmej wieczorem, pewny będąc, że półtora mili, które mię od tego miasteczka oddzielają, najpóźniej w dwie godziny przejadę, a więc przed zachodem słońca stanę na nocleg. Na pół drogi między Nurem a Ciechanowcem, na otwartym polu złamała się oś u bryczki i niepodobna było jechać dalej. Ja i mój służący spojrzeliśmy w około, niebyło nigdzie ani kawałka drzewa, z którego by można ułamać gałąź, podłożyć pod nasad i powoli dowlec się do miasteczka. Gęste miedze przecinały pole: co wskazywało, że jestem na gruncie cząstkowej wsi szlacheckiej. W dalekości na prawo, o kilkanaście stajów widać było chaty wiejskie, a między nimi odbijała się ciemnozielona kępa drzew, podobna do gaju albo do obszernego sadu.
-Nie ma co robić mój Józefie, rzekłem do służącego, zostań przy bryczce i koniach, ja pójdę do wioski i poproszę o pomoc.

Wziąłem więc laskę dla odpędzenia od psów i ruszyłem miedzą graniczną prosto ku wiosce. Idąc postrzegłem, że rola po lewej stronie miedzy jest przynajmniej trzy razy szersza od tych, które ciągnęły się po prawej, musi więc należeć do zamożniejszego szlachcica. Dobrze mię Bóg prowadzi: pomyślałem sobie: łatwiej dostanę pomoc i mieć będę wygodniejszą gościnę; zmiarkowałem bowiem, że już tego dnia nie przejadę przez komorę graniczną, i do Ciechanowca nie zdążę.

Niecałe trzy kwadranse upłynęło, gdym nareszcie doszedł do tego ogrodu, a raczej sadu, który był zwrócił moją uwagę. Otoczony był porządnym rowem a na wale usypanym z wydobytej ziemi, płot z cierni i głogu nie dopuszczał przystępu szkodnikom i bydłu. Ścieszka idąca nad rowem, zaprowadziła mnie na podwórze gospodarskie. Zobaczyłem porządną stodołę o jednym klepisku, dwa brogi ze spuszczonymi daszkami, szopę, stajnię i chlewy; wszystko nie nowe ale dobrze utrzymane; szlachecki dworek słomą także pokryty, ale z oknami o sporych szybach i z okiennicami.

Psy zerwały się do mnie i zaczęły ujadać; stanąłem przy ścianie stodoły z podniesioną laską, gotowy do obrony, gdy wtem szlachcic już w podeszłym wieku wyszedł od szopy, odwołał psy i zbliżył się do mnie. Uchyliłem czapki i zacząłem rozmowę od zwyczajnego chrześcijańskiego powitania.

-Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
-Na wieki wieków, amen, odpowiedział ów szlachcic.
-Zapewne witam Wielmożnego dziedzica tej wioski, rzekłem.
-Nie wielmożnego Mości Dobrodzieju, ani też dziedzica wioski, odpowiedział, - jestem szlachcic cząstkowy, posiadacz tej oto części na Tymianie, a to jest moja chata, do której proszę.

Wszedłem do domu. Po prawej stronie od sieni była obszerna izba, a w niej stół jesionowy, mocne stołki w kształcie krzeseł z tego samego drzewa, dwie szafy, zwierciadło w czarnych ramach na ścianie między drzwiami a piecem, zawieszony prosty zegar i jakiś obrazek w około otoczony wieńcem z kwiatów. Oto były wszystkie sprzęty w tej ubogiej ale czystej komnacie; wskazywały one rządność i niezgorszy byt właściciela.

Szlachcic podał mi stołek, poprosił żebym usiadł i uchyliwszy drzwi od przyległego alkierza. „Basiu zawołał: przynieś wódki, chleba, sera i masła, mamy gościa.” Potem usiadł naprzeciw mnie i zapytał:

-A cóż tu Pana Dobrodzieja sprowadza do naszego zakątka i to jeszcze na piechotę i z daleka? Bo jak widzę z pierwszego wejrzenia, Jegomość Dobrodziej musi być urzędnikiem, albo też Warszawiakiem.
-Przypadek, Panie Dobrodzieju odpowiedziałem. Na drodze z Nura do Ciechanowca, na gruntach do tej wsi należących, złamała się oś u bryczki i przyszedłem prosić o pomoc.
-Jak najchętniej Mości Dobrodzieju. A która oś złamała się?
-Przednia.
-To nic. Mój Antek zaciągnie półwozie, podłoży je pod bryczkę i przyjedzie do nas razem z końmi i służącym. O dorobieniu osi pomyślimy. Ale to zabierze trochę czasu. Proszę więc Pana Dobrodzieja w gościnę do naszego domu; spodziewam się, że nie pogardzisz noclegiem u ubogiego szlachcica. Czym chata bogata, tym będziemy radzi, przydał.

Gdy to domawiał, przyniesiono posiłek. Szlachcic napił się do mnie. Przyjąłem ofiarowany kieliszek anyżówki, przepalanej w domu na alembiku; chleb był razowy, ale smaczny, masło i ser doskonałe.

-Niechże wiem, komu zawdzięczam tak uprzejmą i szczerą gościnę, rzekłem.
-Jestem Adam Tymiński, właściciel części szlacheckiej na Tymiance, do usług W. Pana Dobrodzieja.

Nawzajem wymieniłem moje nazwisko i powód podróży do Białegostoku.

Weszła do izby niewiasta już nie młoda, w czepku białym muślinowym, w chustce na szyi i w płócienkowym w kratki szlafroku.

-Oto moja żona, Basia, raczej Barbara, rzekł szlachcic. Ale ja zawsze nazywam ją Basią, jak niegdyś w młodości, bo zawsze kochamy się jak z młodu, przydał wesołym tonem.
-Co tam waść pleciesz takie androny! Zwłaszcza też przed obcym gościem, odpowiedziała zawstydzona pani Tymińska.
-Słodkiego i zacnego uczucia nie należy się wstydzić, bo to zaszczyca męża i żonę: rzekłem kłaniając się gospodyni domu, której rysy twarzy regularne i poważne, a raczej dobrotliwe, wzbudziły od pierwszego wejrzenia, przychylność i uszanowanie.
-Zmrok zaczyna zapadać, rzekł p. Adam: gospodarstwo i porządki to rzecz pierwsza. Basiu przygotuj wieczerzę i nocleg dla gościa, w tej oto izbie. Ja muszę iść i razem z parobkiem oprzątnąć inwentarz. A Pan Dobrodziej, przydał zwracając się do mnie, może obejrzysz naszą chudobę i przejdziesz się po sadzie.
-Jak najchętniej odpowiedziałem. Ja, chociaż nie gospodaruję na roli, jestem gospodarskim synem, urodziłem się i wychowałem na wsi.
I wyszliśmy obydwaj.

Dwa pługi parowołowe weszły na podwórze; dwa porządne konie stały u wozu, naładowanego zieloną wyką. Szlachcic wyprzągł je, zaprowadził do stajni i nałożył paszy za drabki: bo jego syn, który dogląda koni i w nie robi, pojechał z rozkazu ojca po moją bryczkę. Dziewucha przypędziła z pastwiska pięć krów i znać było po ich wymionach, że dają obficie mleka. Wszystko na com tylko spojrzał, oznaczało ład, dobre gospodarstwo i zamożność.

Korzystając z jasnych promieni zorzy wieczornej, poszedłem do ogrodu. Dziwiłem się jego obszernością: z jednej strony, zasłoniony był gęstą ulicą lipową, która zarazem służyła za ochronę przeciw ostrym północnym wiatrom; w przeciwną stronę ciągnąc się, zajmował całą szerokość roli szlacheckiej i długi był na dwa albo półtrzecia staja; obejmował zatem około czterech morgów roli, co jak na cząstkowego posiadacza, jest bardzo zacnym obszarem. Na boku było ogrodzenie dość wysokie, z żerdzi wplecionych między trzy łaty przybite do słupków w ziemię wkopanych. Trzoda i ptactwo domowe nie mogły przedostać się przez tę plecionkę. Furtka była niezamknięta na kłódkę, lecz tylko na klamkę, wszedłem więc i zobaczyłem pasiekę z kilkudziesięciu słomianych ulów, stojących kilkoma rzędami na szerokich i mocnych ławach, a między nimi ziemia była oczyszczona i ubita jak na klepisku. W ogrodzie było paręset drzew owocowych na kwaterach, a w środku rosły ogórki, marchew, cebula i inne gospodarskie warzywa.

Dwie kwatery przeznaczone były na szkółkę młodych drzewek rozmaitego wieku, od rodnych latorośli, aż do szczepionych i gotowych do przesadzenia płonek.

Widząc takie gospodarstwo pszczelne i ogrodowe, poznałem przyczynę zamożności tego szlachcica. Doszedłem do końca ogrodu, gdym powrócił na dziedziniec, już się zmierzchło.

-Czekamy na Pana Dobrodzieja z wieczerzą; rzekł do mnie gospodarz i wprowadził mię do gościnnej izby.
-Postrzegłem, że tylko dla mnie samego nakryto. Porządny biały obrus, serweta i fajansowe talerze, były takie same jak w każdym domu szlacheckim średniej zamożności.
-A Pan Dobrodziej czy nie jadasz wieczerzy? Zapytałem się gospodarza.
-I owszem, odpowiedział, lecz jadamy wszyscy razem w izbie po drugiej stronie; bo to my swoi, rodzeństwo i krewniacy, sami sobie panowie i słudzy.
-A cóżem zawinił, że mię wyłączacie od waszego towarzystwa, rzekłem, i chcecie, żebym jadł osobno?

Zmieszał się gospodarz i odpowiedział.

-Bo to moja Basia myślała, że nasze chłopaki i dziewuchy, które prosto od roboty do misy zasiądą, zrządzą Panu subiekcję i przykrość. A przy tym kazała dla Pana Dobrodzieja: jadło dla gościa, upiec parę kuraków.
-Ja nie żaden pieszczoch ani wykwintniś.
-Ależ…
-Żadnego, ale albo jeść będę z wami razem, albo pójdę spać bez wieczerzy, bo nie pozwolę na odróżnienie.
-Niechże więc będzie podług woli Pana Dobrodzieja: odpowiedział pan Tymiński i poszliśmy do izby stołowej, która zarazem była kuchnią.

Zastawiono kluski z maślanką, a po niej kaszę jęczmienną ze słoniną. Chleb razowy dobrze wypieczony i ser dopełniły wieczerzy. U stołu siedziało prócz mnie siedem osób: państwo Tymińscy, ich dwie córki, i dwóch synów, i młody trzynastoletni chłopak synowiec gospodarza.

Po wieczerzy, ojciec odczytał modlitwę wieczorną i uważałem, że cała rodzina modliła się na książkach.

Pan Tymiński odprowadził mię na spoczynek. Na ścianie przy której mi posłano, wisiał ów obrazek otoczony kwiatami. Przybliżyłem się do niego ze świecą i z podziwem wyczytałem podpis: „Krzysztof Kluk.”


Krzysztof Kluk, rys. F. Tegazzo, „Opiekun domowy” 1865, r. 1 , nr 14, s. 109.

-Widziałem pasiekę Pana Dobrodzieja i ogród: rzekłem, pojmuję więc dla czego otoczyłeś kwiatami obraz naszego naturalisty, który nam podał tak doskonałe przepisy hodowania pszczół.
-Ach! Panie Dobrodzieju: zawołał mój gospodarz: czcimy pamięć księdza Kluk, jako naszego dobroczyńcy. Jemu wszystko winni jesteśmy; a nasze dzieci i wnuki korzystając z owocu jego łaski, równie go błogosławić będą.
-Rozbudziłeś moją ciekawość szanowny Panie, rzekłem, i upraszam cię o jej zaspokojenie. Właśnie chciałem zatrzymać się w Ciechanowcu, żeby zebrać wspomnienia o tym szanownym mężu, którego dzieła uwielbiam. Widzę, że przypadek, sprowadzając mię do waszego domu, posłużył mi nad spodziewanie.
-Jak najchętniej to uczynię, odpowiedział pan Tymiński, ale już dziś za późno. Musimy iść na spoczynek. Jutro trzeba o świcie wstać do pracy. Bryczka pańska będzie dopiero gotowa na godzinę pierwszą, a więc na przypołudnie, jak powrócimy z pola, opowiem, co dla nas śp. Kluk wyświadczył.”

*Ksiądz Krzysztof Kluk urodził się w Ciechanowcu 13 września 1739, umarł 12 lipca 1796 [autor się myli, K. Kluk zmarł 2 lipca 1796 r. – E.K.].

NIECOdziennik muzealny – Podróż śladami Krzysztofa Kluka z 1826 r. (cz. 1)